Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Brunon Dobrzychowski. Historia pocztyliona z Nowego Portu i działacza sportowego

Życie Brunona Dobrzychowskiego, przedwojennego pocztyliona z Nowego Portu i polskiego działacza sportowego jest dziś dla Andrzeja Dolnego inspiracją do poszukiwań gdańskiej tożsamości.
Brunon Dobrzychowski. Historia pocztyliona z Nowego Portu i działacza sportowego
Brunon Dobrzychowski jako starter w zawodach lekkoatletycznych na dawnym stadionie Gedanii

Autor: Archiwum rodzinne

Czuję się Pan gdańszczaninem?

Od pokoleń jestem gdańszczaninem i Pomorzaninem. Z czasem zacząłem interesować się i odkrywać historię mojej rodziny. Pamiętam z dzieciństwa, że w domu mało się o tej historii rozmawiało, ale później zrozumiałem dlaczego. W czasie wojny rodzina mojej żony, a także moja poniosły ogromne ludzkie straty. Rodzina musiała się odbudować, na to potrzebny był czas. Zacząłem tych rzeczy szukać, kiedy byłem dorosły i wtedy pojawiło się we mnie pytanie o tożsamość. Wątki historii mojej rodziny, funkcjonowały we mnie fragmentarycznie, bo brakowało mi całości. O moim wujku, Brunonie Dobrzychowskim, wiedziałem że przed wojną był sportowcem, działaczem i zginął w Sachsenhausen. To wszystko.

A co Pan ma wspólnego ze sportem?

Sam go nie uprawiałem, choć lubiłem jeździć na nartach i chodzić po górach. Potem, dla zdrowia, zacząłem trochę biegać, później było tego biegania nieco więcej, zrobiłem koronę maratonów, a wraz z synem wdrapałem się na Kilimandżaro. Mój sport nie jest wyczynowy, a przez samego siebie aktywnie uprawiany.

Andrzej Dolny z koszykarzem Filipem Dylewiczem

Był Pan też prezesem koszykarskiego klubu Trefl Sopot.

Moja współpraca z Grupą Trefl trwała 17 lat. Pojawiła się potrzeba, żeby do klubu sportowego wnieść kompetencje biznesowe i tak się zaczęła moja przygoda z Treflem Sopot. Bardzo mnie to wciągnęło. Ogarnęła mnie pasja, która nie jest dobra, bo traci się dystans, racjonalny ogląd rzeczywistości. To trwało dwa i pół roku, ale momentów zwycięstw i emocji nie zapomnę. To była bardzo fajna część moje życia. Cały czas trzymam za tę drużynę kciuki. Ten klub ma w sobie pomorskie DNA. Miłość do koszykówki podtrzymał mój młodszy syn Marcin, który zaczął ją trenować w gdańskim Korsarzu, a dziś jest studentem biotechnologii. Z resztą starszy syn, Maciej też grał w koszykówkę w gdańskiej Meduzie. Z punktu widzenia ojca nie ma wątpliwości, że sport znakomicie wpływa na wychowanie dzieci, hartuje je, uczy regularności, solidarności, dbania o siebie, uczy pokory, buduje przyjaźnie i wszystkiego, co potem w życiu się przydaje.

Andrzej Dolny (pierwszy z lewej) pracujący przy renowacji dawnego jachtu gen. Ryszarda Kuklińskiego "Strażnik Poranka" 

Co Pan dziś wie o wujku Brunonie Dobrzychowskim?

Został przywieziony do Sachsenhausen 19 kwietnia 1940 roku, a zmarł 4 grudnia 1941 roku o godz. 8.20. Wiem, bo mam akt zgonu. Był bratem mojej babci, cała rodzina ze strony mamy to byli gdańszczanie, którzy mieszkali przy Große Schwalbengasse, czyli dzisiejszej ulicy Jaskółczej. W domu było czworo rodzeństwa, najstarsza siostra Teresa, brat Jan (późniejszy John), Brunon i moja babcia Leokadia. Pracowała przy Langgasse, czyli dzisiejszej ul. Długiej, w domu handlowym Nathana Sternfelda. Brunon był starszym pocztylionem, pracował w III Oddziale Poczty Polskiej w Nowym Porcie. Był też jednym z założycieli Pocztowego Klubu Sportowego w Gdańsku. Jego sportowcy występowali pod szyldem Gedanii. Wujek później zaczął też funkcjonować w strukturach tego klubu, był członkiem zarządu KS Gedania, kierownikiem wydziału piłki ręcznej kobiet i kierownikiem szkolenia młodych lekkoatletów Gedanii. Znalazłem w jednej ze starych gazet, że w zawodach – niestety nie wiem jakich – zajął 9. miejsce w rzucie dyskiem. Startowali w nich m.in. zawodnicy w wielu polskich miast. Od Marka Adamkowicza, kierownika Muzeum Poczty Polskiej w Gdańsku, dowiedziałem się niedawno, że przewodził ekipie lekkoatleczynej na Igrzyska Polaków z Zagranicy w 1934 roku, był też ekspertem Polskiej Rady Sportowej. W tym samym roku został odznaczony przez prezydenta Ignacego Mościckiego Brązowym Krzyżem Zasługi za działalność sportowo-kulturalną.

Brunon Dobrzychowski na czele zawodników Pocztowego Klubu Sportowego z Gdańska

Wygląda na to, że wiele was łączy...

Kiedy patrzę na zdjęcia wujka Brunona, to widzę swoje fizyczne podobieństwo do Niego. Żeby w pełni docenić tę postać, to trzeba pamiętać o historii Wolnego Miasta Gdańska, miejscu Polaków w nim. Z opowieści rodzinnych pamiętam, że na jednym z balów gdańskich Polaków moja babcia poznała swojego przyszłego męża Henryka Patalana, który pochodził z Kresów, ale w Gdyni pracował jako polski celnik. To było w budynku dzisiejszego sądu przy Nowych Ogrodach. Wujek Brunon angażował się w polskie życie w dawnym Gdańsku, przede wszystkim to sportowe, ale to pokazuje jakim był człowiekiem i Polakiem.

Brunon miał starszego brata, Jana.

To niesamowita historia. Jan wypłynął jako nastolatek w rejs z sąsiadem, który był marynarzem. Popłynęli do Ameryki. Statek uległ katastrofie, a Jana uratowała amerykańska Straż Przybrzeżna. W momencie kiedy on się rejestrował w urzędzie emigracyjnym w Stanach Zjednoczonych nazwisko „Dobrzychowski” było chyba na tyle trudne dla amerykańskich urzędników, że zmienili je na „John Dalinkowski”. Wstąpił do Straży Przybrzeżnej Stanów Zjednoczonych, doszedł do stopnia majora. W czasie II wojny światowej brał udział w operacjach wojskowych i dowodził jednym ze statków na Okinawie. Zmarł jako John Dalin w 1960 roku i został pochowany na Cmentarzu Narodowym w Arlington.

Andrzej Dolny (z lewej) na pokładzie "Generała Zaruskiego"

Wie Pan gdzie jest pochowany wujek Brunon?

Niestety, nie. Na płycie w Sachsenhausen jest tylko wymienione jego nazwisko. Pamiętam, że babcia wspominała, że do domu po śmierci Brunona, który zmarł na tyfus, Niemcy przysłali paczkę, w której były zakrwawione ubrania wujka...Kiedy już rozmawiamy o tych rodzinnych historiach, to muszę powiedzieć, że pradziadek mojej żony dr. Władysław Piórek, który w 1920 roku jako pierwszy dostał tytuł Honorowego Obywatela Miasta Bydgoszczy za obronę polskości w czasie zaborów. Dziś ma w tym mieście swoją ulicę. Z obecnej perspektywy okazuje się jak wiele fantastycznych wątków odkrywa się osobno, ale składają się na pewną całość, która – moim zdaniem – jest właśnie tożsamością. Te puzzle tworzą obrazek, na którym widać silne patriotyczne tradycje rodzinne. To dla mnie swoisty fundament. Trudna historia powoduje budowanie w nas godności i wewnętrznej siły, bo wiemy skąd i z czym przychodzimy. Ja jestem gdańszczaninem, tu się urodziłem i to miasto mnie fascynuje. Znając co przeszło to miasto i jego mieszkańcy, dziś czuję w nim ducha inkluzywności. To miasto włącza, a nie wyklucza. Pamiętam moment kiedy Donald Tusk wydał pierwszy album z cyklu „Był sobie Gdańsk” i wtedy, odbudowując nową Polskę, wyzbyliśmy się kompleksu niemieckiego miasta. Coś nas łączy, a historię tego miasta odbieramy jako swoją i nie odbieramy nikomu prawa by mógł się czuć gdańszczaninem.

Tęskni Pan za Gdańskiem, kiedy z niego wyjeżdża?

Nie chcę używać patetycznych słów. Jeśli tęsknię to za żoną, dziećmi, rodziną. Nie wyobrażam sobie jednak mieszkania poza Gdańskiem. Muszę panu powiedzieć, że w ostatnim etapie rządów PiS wielu moich znajomych mówiło mi, że jeśli kolejne wybory wygra ta partia, to oni stąd wyjeżdżają. To mnie strasznie irytowało, bo – moim zdaniem – duch tego miasta to walka z przeciwnościami, a nie odpuszczanie, poddawanie się, pójście na łatwiznę, wejście w strefę komfortu. Myślę, że to mnie łączy z wujkiem Brunonem. To on miał trudno, trudno mieli ludzie w 1970 roku, czy w stanie wojennym. Dziś młodzi ludzie mogą wszystko.

Brunon Dobrzychowski

Działa Pan w Fundacji Jack Strong. Dlaczego?

Prawdziwą wartość pokazujemy, kiedy jest trudno i z życiem trzeba się brać za barki. Namawiam moich przyjaciół, znajomych czy sąsiadów, żeby się angażować. Uważam, że musimy to robić. Zwłaszcza ci, którym się w życiu powiodło, bo wtedy robimy to dla idei, nie dla siebie. Fundacja Jack Strong jest tego przykładem. Ja żegluję i kocham morze. Druga sprawa to osoba gen. Ryszarda Kuklińskiego. On był bohaterem mojego ojca – Kazimierza. Mam więc małe poczucie tego, że robię to dla ojca, którego bardzo kochałem. Trzecia rzecz, to odbudowa jachtu gen. Kuklińskiego, który jest w katastrofalnym stanie. Mój kolega Leszek Pochroń-Frankowski zrobił to z czystości idei, podarowania tego jachtu młodym ludziom. Pamiętajmy, że wcześniej Gdańsk odbudował jacht „Generał Zaruski”. Widzę ile radość daje on dzieciakom, które na nim pływają. Poprzez swój wolontariat chcemy zrobić to samo.

Ma Pan swoje ulubione miejsce w Gdańsku?

Powstaje zupełnie nowe oblicze Gdańska. Bardzo bym chciał, by to miasto potrafiło łączyć w sobie szacunek do tradycji i nowoczesność. Przecież gdybyśmy byli tylko konserwatystami, to do dziś przed Bramą Wyżynną jeździlibyśmy na łyżwach po zamarzniętej fosie. Odpowiadając na pytanie: ważnym miejscem jest dla mnie budynek Poczty Polskiej i ten rejon. Niedaleko jest Technikum Łączności, które skończyłem. Jest jeszcze jedno miejsce. To zaułek przy Bazylice Mariackiej. Przechodząc tamtędy czuję się jakbym cofnął się do wieków średnich.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama
Reklama