Kiedy, już po ukonstytuowaniu się rządu Mazowieckiego, powołano złożoną z ekspertów komisję, która miała podjąć decyzję w sprawie Żarnowca, połowa składu była za kontynuacją budowy, a połowa przeciw. No, ale w końcu decyzję podjęto. Inwestycję rozpoczęta decyzją gen. Jaruzelskiego z pierwszych tygodni stanu wojennego, zlikwidowano.
Spóźnieni
Pierwsze przymiarki do rozpoczęcia programu wdrażania energetyki jądrowej robiono w Polsce już pod koniec lat 50., kiedy po obu stronach żelaznej kurtyny powstawały kolejne elektrownie i wydawało się, że jest kwestią czasu, gdy taka siłownia powstanie w Polsce. W tym atomowym wyścigu Polska dała się jednak prześcignąć nie tylko – co zrozumiałe – Związkowi Sowieckiemu, ale także innym „demoludom”, jak Wschodnie Niemcy, Czechosłowacja, czy Węgry.
– Droga do tej decyzji o budowie polskiej elektrowni jądrowej była dosyć długa – przyznaje Ryszard Kurylczyk, wojewoda słupski (1988-98), pomorski (2001-04) oraz wiceminister infrastruktury (2004-05), który w latach 1983-88 był zastępcą dyrektora Elektrowni Jądrowej Żarnowiec w budowie do spraw przygotowania budowy. Do jego obowiązków należało m.in. zbudowanie osiedli mieszkaniowych, stałych i tymczasowych, na kilka tysięcy miejsc dla pracowników budowy, wybudowanie obiektów przygotowawczych, typu stołówki, magazyny oraz doprowadzenia kolei, dróg i całej infrastruktury na plac budowy.
– Po pierwsze długo dosyć negocjowano umowę z ZSRR – kontynuuje były wojewoda. – Bardziej chodziło o dostawy paliwa jądrowego i później odbieranie tego paliwa do Rosji, bo my nie mamy w Polsce składowisk, poza jednym niewielkim pod Warszawą, na odpady materiałów popromiennych. W myśl tej umowy Polska miała korzystać z radzieckiej technologii, ale zmienionej przez nasz Energoprojekt, bo ich technologia była – wedle ówczesnych polskich poglądów – nie nazbyt bezpieczna. Energoprojekt doprojektował dodatkowe zabezpieczenie, tzw. wieże lokalizacji awarii. Ten system zastosowały później pozostałe kraje, które już miały wodno-wodne reaktory reaktory typu WWR 220 lub WWR 440. To były zupełnie inne reaktory, niż te w Czernobylu, które dodatkowo produkowały jeszcze elementy do potrzeb militarnych.
Dlaczego w stanie wojennym?
Decyzję o rozpoczęciu budowy generał Wojciech Jaruzelski podpisał 18 stycznia 1982, czyli na na samym początku stanu wojennego.
Ryszard Kurylczyk zaprzecza by stały za tym jakieś względy propagandowe. Jego zadaniem pewne znaczenie mógł mieć fakt, iż generałowie, którzy przejęli wówczas władzę, byli bardziej „osłuchani” z energetyką jądrową, z racji na swoją wiedzę militarną o broni jądrowej. Stąd i wizja jej pokojowego wykorzystania, była im bliższa. Wcześniej zrozumienie władz dla energetyki jądrowej było – jego zdaniem – nieco „przaśne”.
– Sama decyzja rozpoczęcia inwestycji była wyraźnie gospodarcza i odważna. Widać to chociażby po tym, że znowu wracamy do energetyki jądrowej, a wszystkie sąsiednie kraje, z drobnymi wyjątkami, wchodzą w dalszą jej rozbudowę. To znaczy, że bez tej energii ciężko się będzie w tym etapie rozwoju Europy i świata obejść. Wszystkie większe mocarstwa mają liczne reaktory jądrowe różnej mocy, które pozwalają zabezpieczyć ten rodzaj zupełnie bezpiecznej, wedle mnie, energii. Poza Niemcami, które w pewnym momencie za bardzo uległy argumentacji Zielonych. I dzisiaj tego żałują, bo wiatraki, jak fotowoltaika są wymagającym rozwiązaniem. Proszę sobie wyobrazić, że ma pan 10 tysięcy megawatów w elektrowniach wiatrowych i przez trzy dni nie może pan z nich korzystać, bo nie ma wiatru. I co? Musi pan kupić prąd skądinąd. I Niemcy kupują w takich sytuacjach z francuskich elektrowni jądrowych.
Przekonać ucznia, nauczyciela i biskupa
Każdy nowy rodzaj techniki niesie za sobą jakiś obawy, rzekome zagrożenia powtarzane w plotkach. Kiedy budowano kolej, mieszkańcy terenów położonych wokół torów kolejowych obawiali się, że krowy nie będą dawać mleka, etc.
– Nie dziwię, że się obawiano energetyki jądrowej, bo ona była pewną pochodną rozwiązań militarnych. O wybuchach w Hiroszimie i Nagasaki i ich skutkach wszyscy słyszeli – mówi Ryszard Kurylczyk.
On sam był od początku budowy odpowiedzialny także za – jakbyśmy to dziś nazwali – PR energetyki jądrowej, nie tylko wśród okolicznych mieszkańców, ale także na szerszą skalę. Jak wspomina założenie było takie, że w Polsce będą protesty przeciwko energetyce jądrowej, bo one były na całym świecie.
– Stworzyliśmy zespół, który obsługiwał wycieczki zarówno dla młodzieży szkolnej, jak i każdego, kto chciał przyjechać na plac budowy. Mieliśmy model tej elektrowni, który bardzo obrazowo pokazywał pracę reaktorów, ale też i zabezpieczenie przed ewentualnymi skutkami katastrofy. Zespół jeździł też do szkół, bo przyjęliśmy, że jeżeli będą jakieś protesty, to będą w nich uczestniczyć ludzie młodzi, którzy łatwo ulegają różnej argumentacji. Z prelekcjami celowano więc w roczniki, które osiągną pełnoletniość w momencie gdy elektrownia miała zostać oddana do eksploatacji, a więc około roku 1990. Do uczniów tych klas jeżdżono z informacjami o elektrowni jądrowej i o energetyce w ogóle. Zapraszaliśmy na plac budowy również nauczycieli, szczególnie zawodów technicznych i szkół technicznych, tym bardziej, że w Wejherowie było przecież technikum elektryczne, które miało też specjalizacje pomocnicze dla elektrowni jądrowej. Sam objeździłem większość proboszczów. Byłem też u ówczesnego biskupa Jeża w Koszalinie, bo do tej diecezji należał Żarnowiec. Staraliśmy się przekazać jak najszerszą informację o energetyce jądrowej, gdziekolwiek była na to szansa i gdzie pojawiały się jakiekolwiek pytania.
Zdaniem Ryszarda Kurylczyka nie było w tym żadnych elementów propagandy, mimo, że czasami trzeba było odpowiadać na trudne pytania. Najczęściej pytano o to dlaczego elektrownię kupiono od Rosjan. Trzeba było, zgodnie z prawdą, powiedzieć, że w Polsce nie mieliśmy własnej technologii budowy reaktorów jądrowych i jedyną dla nas dostępną była radziecka. Wszystkie „bratnie” kraje też bazowały na tej technologii. Natomiast rozwiązania zabezpieczające były ściśle polskie, a wykonanie samych reaktorów zostało zlecone do Czech, do firmy Skoda Export, która była znana na świecie z dokładności. Poza stalą nierdzewną nie kupowano żadnych materiałów z ZSRR.
Kartoszyno – zemsta Golema
Nim w maju 1985 rozpoczęła się budowa zasadniczej części jądrowej prowadzono prace przygotowawcze, a także przesiedlono mieszkańców wsi Kartoszyno położonej na terenie „pasa ochronnego” wokół przyszłego obiektu.
Kiedy we wsi pojawili się geodeci, a za nimi urzędnicy informujący o konieczności przesiedlenia, przypomniano sobie historię o niejakim Plińskim, który jeszcze przed wojną przepowiadał, że cała wioska zginie. Mimo to mieszkańcy nie palili się do porzucenia ojcowizny. Uciążliwości związane z zamieszkiwaniem w okolicach palcu budowy, m.in. nieustanny ruch ciężarówek czy wybuchy związane z pracami geologicznymi „zmiękczyły” jednak miejscowych. Gospodarstwo po gospodarstwie wioska pustoszała. W końcu zostało tylko osiem najbardziej upartych rodzin. Dla tych władze wybudowały domy w nieodległym Odargowie, gdzie do dziś tworzą tzw. wioskę smerfów – od jednakowego, niebieskiego koloru dachów.

– Rozmawialiśmy z wszystkimi mieszkańcami. Staraliśmy się ich przekonać, nic nie było na siłę. Kto chciał tam się przenieść do Odargowa, ten się przeniósł, kto chciał dostać się odszkodowanie, ten je otrzymał. Tak więc jakichś większych konfliktów nie było – zapewnia Ryszard Kurylczyk.
Wspomina natomiast rozmowę z jednym z najstarszych mieszkańców wioski, który opowiedział mu o miejscowej legendzie o Golemie mieszkającym w Jeziorze Żarnowieckim. „W związku z tym muszę panu powiedzieć, że według mnie ta budowa nie dojdzie do skutku, bo Golem tego jeziora pilnuje” – zawyrokował kartoszyński nestor.
– Oczywiście na to się uśmiechnąłem, legenda jak legenda. Okazało się jednak, że ten człowiek, przypadkowo lub nie, miał rację – podsumowuje były wojewoda.
„Żarnobyl”
Czarnobylska katastrofa w kwietniu 1986 wywołała oczywiście falę obaw i niezadowolenie społeczne nie tylko wśród mieszkańców okolic budowy, ale w całym kraju.
– Fatalna sprawa – podsumowuje Kurylczyk. – Świat zadrżał po tej awarii, a to było zupełnie nieporównywalne. Nasza elektrownia była elektrownią zawodową, wodno-wodną. Tu awaria powodowała niemal natychmiastowe zatrzymanie pracy reaktora. Dodatkowo zbudowane wieże lokalizacji awarii blokowały możliwość przedostania się zagrożenia poza obszar elektrowni. Na tych wieżach znajdowały się zbiorniki z jodowaną wodą, która zatrzymywała ewentualne promieniowanie na poszczególnych piętrach. To było oryginalne rozwiązanie, które powstało w warszawskim Energoprojekcie. Porównywanie Żarnowca do Czarnobyla było więc absolutnie nieuprawnione, tymczasem podniósł się krzyk, a głównym hasłem protestów był: „Żarnobyl”.
Mimo to, jak pisze Piotr Wróblewski w wydanej przed dwoma laty książce „Żarnowiec. Sen o polskiej elektrowni jądrowej”, po chwilowej mobilizacji w maju i czerwcu 1986, temat Żarnowca przycichł. W 1987 i 1988 nie odbył się ani jeden większy protest przeciwników elektrowni jądrowej. Dopiero rok 1989 i demokratyczne przemiany w kraju zaktywizowały przeciwników tej inwestycji. Na ulicach Gdańska i innych miast pojawiały się liczne antyatomowe graffiti. Na gdańskim Długim Targu co tydzień regularnie protestowali działacze ruchu Wolność i Niepodległość. W listopadzie 1989 aktywistom udało się na miesiąc zablokować w gdyńskim porcie transport dwóch pierwszych turbin dla elektrowni.
Ostatecznie w 27 maja 1990 wraz z pierwszymi niezależnymi wyborami samorządowymi w ówczesnym województwie gdańskim odbyło się referendum w sprawie przyszłości Żarnowca. Przy frekwencji 44,3 proc. 86,1 głosujących było za przerwaniem budowy.
Requiem dla atomu
17 grudnia 1990 Rada Ministrów podpisała uchwałę o postawieniu inwestycji w stan likwidacji. Tadeusz Syryjczyk, który był wtedy ministrem odpowiedzialnym za przemysł, w tym i tę inwestycję, po latach w rozmowie z Piotrem Wróblewskim powiedział, że protesty nie miały znaczącego wpływu na to, że ta decyzja była taka, a nie inna. O tym, że projekt zostanie zamknięty w finalnie zaważyło kilka rzeczy. Najważniejsze to rosnące koszty przy ogromnej inflacji oraz fakt, że wraz z rozpoczęciem transformacji zapotrzebowanie na prąd drastycznie spadło i – według ministra Syryjczyka – nie było potrzeby budowania kolejnej elektrowni.

Ryszard Kurylczyk, który wtedy nie pracował już w Żarnowcu, uważa, że to była jedna z najbardziej fatalnych decyzji, jakie podjęto w związku z rozwojem energetyki jądrowej w Polsce.
– Mieliśmy wybitną kadrę w energetyce jądrowej, która naprawdę przodowała w Europie. W samym Instytucie Badań Jądrowych na potrzeby energetyki jądrowej pracowało wówczas ponad tysiąc naukowców. Stanowili doskonałe zaplecze. Poza tym kilka uczelni uruchomiło podyplomowe studia dla inżynierów. Sam takie kończyłem, bo obowiązywał nas restrykcyjny system zapewnienia jakości. To wówczas była nowinka obowiązująca na budowach elektrowni jądrowych w Europie, która stawiała dodatkowe wymagania przed każdym, kto pracował na określonych stanowiskach – podsumowuje Ryszard Kurylczyk.
Na potrzeby inwestycji, przy której w szczytowym momencie pracowało kilka tysięcy osób, wybudowano 630 budynków na placu budowy i w innych miastach, w tym konwencjonalną ciepłownię, dworzec (doprowadzono też zelektryfikowaną linię kolejową) oraz najnowocześniejszy w ówczesnym województwie gdańskim hotel z 800 miejscami noclegowymi, salą kinową i pełnowymiarowym boiskiem piłkarskim. Większość tych budynków uległa dewastacji i ostatecznie została rozebrana. Dwa z czterech reaktorów zostały zezłomowane. Pozostałe dwa odsprzedano Finom i Węgrom.
Faktyczna likwidacja żarnowieckiej elektrowni trwała do września 1996. Szacuje się, że wszystkie koszty związane z niedokończoną inwestycją wyniosły około miliarda dolarów.

Napisz komentarz
Komentarze