Od naszego ostatniego spotkania, gdy wspominał pan Grudzień ’70, minęły dwa lata. Jak dziś pan się czuje?
Dobrze się czuję, gdy pracuję. Gdy nic nie robię, ciężko. Wszystko wraca…
Minęło 55 lat od tamtych wydarzeń.
Ale o dystans trudno. Z roku na rok jest coraz gorzej.

Tamten grudzień był dla pana niczym egzamin dojrzałości. Miał pan 19 lat.
Przyjechałem do gdańskiej stoczni z kolegami, dwie klasy – ślusarzy i mechaników, jedna ze Szczytna, druga z Mrągowa. Po wypadkach grudniowych zostałem w stoczni sam. Ci, którzy oberwali wtedy na ulicach, zostali ranni, rzucili tę robotę.
Pan ocalał, ale w jakimś sensie też został ranny.
A mówi się, że czas leczy rany... Kolega, który wtedy stał obok mnie, dostał trzy kule. Żeby normalnie żyć, człowiek musiałby wyrzucić ten obraz z pamięci. Ale to niemożliwe. Nie można o tym tak po prostu zapomnieć.
Które obrazy wracają najczęściej?
Przywołują je skojarzenia. Na przykład jakiś hałas… Po tamtych wypadkach nie wyjechałem z Gdańska, m.in. dlatego, że byłem już uczniem wieczorowego Technikum Budowy Okrętów. Nie chciałem przerwać nauki. Ta szkoła ukształtowała mnie, wyuczyła zawodu. Pracuję do dziś. Mimo tego, że w styczniu kończę 75 lat.
Jeszcze niedawno pracował pan na wysokościach.
Tak jest i dziś. Pomnik Poległych Stoczniowców, który budowałem, to jedna z niższych konstrukcji, na jakie przyszło mi się wspinać. Najwyższa to 360 m, najniższa, pod wodą – 60 metrów. Byłem członkiem Zarządu Klubu Płetwonurków Stoczni Gdańskiej, płetwonurkiem-ratownikiem w Urzędzie Morskim Gdańsk z siedzibą w Gdyni, a jako nurek pracowałem przy budowie zapory olejowej w Porcie Północnym w Bazie Paliw. Byłem też w ekipie, która przeszukiwała Motławę po katastrofie promu w 1975 roku.
Działanie trzymało mnie przy życiu. Po 1976 roku, gdy dostałem zakaz pracy na Wybrzeżu, a potem drugi raz, w 1980 roku – nie ma chyba miasta w Polsce, w którym nie wykonywałbym jakiejś roboty. A praca i rodzina zawsze były dla mnie najważniejsze. To mnie ratowało. Od wspomnień.

Był pan w Komitecie Budowy Pomnika Poległych Stoczniowców. Ale też inicjatorem gdańskich tablic upamiętniających poległych.
Gdy zginęli moi koledzy, przyrzekłem sobie, że upamiętnimy ofiary. Zrobiłem dużo, ale czy wszystko? Zawsze można zrobić więcej. Pewne jest, że nigdy nie odpuściłem.
Gdyby nie tamten grudzień?
Byłbym wesołym, pełnym życia człowiekiem.
Potem rzucał się pan we wszystko, co trudne i niebezpieczne.
Żeby zapomnieć. Pomagało. Na chwilę.
Jakiś czas temu przeszedł pan udar mózgu.
W szpitalu lekarze stwierdzili zespół stresu pourazowego.
Może jednostka chorobowa, na którą cierpią ci, którzy byli świadkami tamtej grudniowej masakry, powinna mieć swoją odrębną nazwę?
Te koszmary, które dręczą mnie przez całe życie, to pamięć o wydarzeniach, w których uczestniczyłem. Większość z tych, którzy byli wtedy na ulicach, już nie żyje. Niedawno z jednym z kolegów z tamtej grupy spotkaliśmy się na pogrzebie innego kolegi. Też nie jest mu lekko. Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież wszyscy przeżywamy śmierć bliskich osób, ale doświadczyć czegoś takiego, co działo się wtedy na ulicach Gdańska, to jest zupełnie inna sprawa.
Tamtego dnia, gdy wybuchł strajk, pracowałem na wydziale W-3 jako monter wyposażenia okrętowego. Atmosfera gęstniała od paru dni… Na ulicach – oddziały wojska, milicja. Sądziliśmy, że chcą nas postraszyć, i że na pyskówce się skończy.
Nagle usłyszałem strzał! Obok mnie padł jeden z kolegów, Józef Widerlik. Tego, który strzelił, obserwowaliśmy wcześniej, miał broń, śmialiśmy się nawet, że jeszcze się w nogę postrzeli… Po chwili Andrzej Perzyński został trafiony w głowę i klatkę piersiową. Następnego dnia ginie kolejnych dwóch, Jerzy Matelski i Stefan Mosiewicz, stali obok mnie…
Proszę spojrzeć na to zdjęcie, rok 1975, ja w kraciastej koszuli i moi koledzy. Wszyscy zmagaliśmy się z tamtymi przeżyciami. Gdy spotykaliśmy się, nawet po latach, staraliśmy się nie mówić o tym, co przeżyliśmy.
Wtedy, gdy zginęli pana koledzy, nie uciekł pan. „Jeśli się uczestniczy w takich wydarzeniach, to nie można zostawić innych. Inaczej to wszystko byłoby na marne…” – to pana słowa.
Do głowy mi nie przyszło, że ktoś będzie strzelał! I to swój do swego! Wyszliśmy ze stoczni z nadzieją na rozmowy. Byliśmy silni, wydawało się nam, że zwojujemy świat, niczego się nie baliśmy… Poza tym strach to osobna sprawa, przede wszystkim są obowiązki, wobec kolegów, rodziny. Wobec matki, wiedziałem, że modli się za mnie… Do dziś czuję jej obecność.
Gdy pracuje pan na wysokościach?
Zwłaszcza tam.
Wraca pan czasem w miejsca, gdzie to wszystko się wydarzyło?
Rzadko. Staram się trzymać, nie poddawać emocjom. Teraz mniej męczą mnie sny, ale też kładę się późno, by nie śnić za długo. Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj.
Twarze zabitych?
Nawet ich głos.
Byliście odważni.
Dziś powiem: głupi. Człowiek, zwłaszcza gdy jest młody, myśli: „Może ktoś zginie, ale przecież nie ja”. Ale też wie, że jak ktoś zginął, to już nie można go zostawić, nie można po prostu uciec. Była we mnie determinacja.
Niezłomność.
Takie podejście do życia odziedziczyłem prawdopodobnie po dziadku. Przymusowo wciągnięty do armii, jeszcze w zaborze rosyjskim. Pieszo szedł na Syberię. Z bratem uciekł na Alaskę. Ze Stanów Zjednoczonych wrócił do domu jedyny z całej tamtej grupy. Nigdy się nie poddawał.
Wtedy, gdy na ulicach Gdańska strzelano do ludzi, napisał pan pierwszy wiersz. Pisze pan jeszcze wiersze?
Czasem, ale nigdy ich nie kończę...
Biogram: Stanisław Grzyb – stoczniowiec, świadek Grudnia ’70, działacz
Stanisław Grzyb – w latach 1968-1976 monter w Stoczni Gdańskiej. Od 1976 roku brygadzista-monter na wysokości w Gdańskim Przedsiębiorstwie Konstrukcji Stalowych i Urządzeń Przemysłowych Mostostal w Gdańsku. Uczestnik strajków w latach 1970, 1976, 1980, 1981. Członek Społecznego Komitetu Budowy Pomnika Poległych Stoczniowców 1970 w Gdańsku.
Partnerem jest
























Napisz komentarz
Komentarze