Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Sto lat planowania, czyli o absurdach architektonicznych polskich miast

Nasz kraj robi się coraz brzydszy przy całkowitym przyzwoleniu mieszkańców – mówi Paweł Mrozek, gdański architekt, autor fanpage’u Sto lat planowania, gdzie opisuje i obśmiewa architektoniczne i urbanistyczne absurdy polskich miast.
Sto lat planowania, czyli o absurdach architektonicznych polskich miast

Autor: Paweł Mrozek

Czy żaden architekt bądź planista nie próbował panu zrobić krzywdy za te złośliwe posty, jakie zamieszcza pan na swoim fanpage’u Sto lat planowania?

(śmiech) Nie. Widocznie boją się, że mogłoby się to dla nich skończyć jeszcze gorzej.

To znaczy, że ćwiczy pan jakieś sporty walki?

Wyłącznie szermierkę słowną.

Gdyby w absolutnym skrócie miał pan wskazać, co jest głównym grzechem polskiej urbanistyki – poza tym, że często jest w ogóle nieobecna tam, gdzie powinna być – na co by pan wskazał?

Największym grzechem jest właśnie to, że jest nieobecna, co jest wynikiem liberalizacji przepisów dotyczących planowania przestrzennego, jaka miała miejsce na początku 21. wieku. Miała nas ona zbliżyć do Zachodu, a faktycznie spowodowała, że „wylaliśmy z kąpielą” wszystkie mechanizmy, które wcześniej funkcjonowały dobrze. Poprzedni, bardziej zorganizowany, system planowania przestrzennego, ograniczał w pewnej części rozlewanie się miast w chaotyczny sposób, a także możliwość budowania osiedli w nieuporządkowanym układzie. Wszystko to zostało wywalone, jako coś co jest już niemodne, niedzisiejsze i zastąpiono to... kompletnie niczym. Zamiast tego powstały plany, które – jeżeli samorząd chciał – to mógł zrobić dobrze, ale generalnie wszyscy wiedzieli, że im bardziej się będziemy kłaniać deweloperom, tym łatwiej trafi do nas pieniądz.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Panele na dachu kościoła św. Brygidy bez zgody konserwatora

To pomówmy o konkretach. Kiedy słyszy pan słowo „fontanna”, z czym to się panu kojarzy?

Z happeningiem w postaci załamania się płyty chodnikowej pod samochodem, który tam wjechał. Śmiesznym paradoksem jest to, że lwia część tych przypadków to są sytuacje spowodowane przez auta służb komunalnych albo policji, pogotowia, straży pożarnej. To jest dla mnie niepojęte, że to nie są jacyś zwykli obywatele, którzy z głupoty parkują w fontannie, tylko ograniczona grupa ludzi, profesjonalnych kierowców, którym nie da się przekazać prostej informacji, że w mieście została stworzona fontanna, i że nie należy tam jechać. Każdy, kto ma „koguta” na dachu myśli, że prawa fizyki jego nie dotyczą.

Kolejny interesujący zwyczaj w polskich miastach to sadzenie drzew w donicach, a nie w ziemi. Skąd to się bierze?

Wynika to z tego, że pod ziemią zrobiliśmy już takie kongo instalacyjne, że najczęściej nie ma tam ziemi, tylko kable i rury. Więc żeby posadzić gdzieś drzewo, trzeba siedzieć z podkładami geodezyjnymi i szukać, gdzie jest skrawek miejsca, który nie jest posiekany tymi wszystkimi instalacjami. Ale to też trochę wina tego, że zieleń i chodniki traktujemy jako coś mniej ważnego niż jezdnie. Pod jezdniami nie umieszcza się instalacji, bo jak coś się stanie, to trzeba by to rozkopać i samochód nie będzie mógł przejechać. A rozkopać trawnik, chodnik tak, że pieszy nie będzie mógł przejść – kogo to obchodzi? Dałoby się to wszystko elegancko uporządkować, ale niestety to już byłyby biliony złotych, gdybyśmy chcieli to wszystko poprzekładać.

Poprzedni, bardziej zorganizowany, system planowania przestrzennego, ograniczał w pewnej części rozlewanie się miast w chaotyczny sposób, a także możliwość budowania osiedli w nieuporządkowanym układzie. Wszystko to zostało wywalone, jako coś co jest już niemodne, niedzisiejsze i zastąpiono to... kompletnie niczym. Zamiast tego powstały plany, które – jeżeli samorząd chciał – to mógł zrobić dobrze, ale generalnie wszyscy wiedzieli, że im bardziej się będziemy kłaniać deweloperom, tym łatwiej trafi do nas pieniądz.

Paweł Mrozek, gdański architekt / architekt

Samorządowcy coraz częściej deklarują, że ich miasta mają być przeznaczone dla ludzi, a nie dla samochodów. Czy pan zauważa to w praktyce?

Może w Warszawie. Ewentualnie w niektórych aspektach w Gdańsku, czy w innych większych miastach. Ale tak na dobrą sprawę to często jest greenwashing [mydlenie oczu „na zielono” – red.]. Działania podejmujemy tam, gdzie idzie łatwo, a sfery, gdzie są prawdziwe problemy, omijamy. A więc chodzi bardziej o PR, niż uzyskanie realnego efektu.

Co w Gdańsku jest bardziej dla PR-u niż dla realnego efektu?

Mobilność aktywna. Poza rowerami. Drogi rowerowe powstały dość dawno temu i mają rozwiniętą sieć. Natomiast jeśli chodzi o pieszych, to mało kto o nich myśli. Struktura piesza, sposób dojścia do komunikacji miejskiej – nie są brane pod uwagę przy realizowaniu inwestycji czy remontów. Zawsze na pierwszym planie jest samochód, potem to jak doprowadzić tam drogę rowerową, a pieszy to jest ten, który może lewitować, chodzić po ścianach albo czołgać się pod ziemią i generalnie zawsze sobie jakoś poradzi. Większość osiedli Gdańska jest tak skonstruowana, że nie ma się ochoty chodzić po nich pieszo. No może poza Wrzeszczem, gdzie układ jest jeszcze przedwojenny, kiedy miasto, które tam wyrosło, było robione przede wszystkim dla ludzi, a dopiero potem wpuszczono tam samochody.

Jeśli chodzi o pieszych, to w Gdańsku mało kto o nich myśli. Struktura piesza, sposób dojścia do komunikacji miejskiej – nie są brane pod uwagę przy realizowaniu inwestycji czy remontów. Zawsze na pierwszym planie jest samochód, potem to jak doprowadzić tam drogę rowerową, a pieszy to jest ten, który może lewitować, chodzić po ścianach albo czołgać się pod ziemią i generalnie zawsze sobie jakoś poradzi.

Mówiliśmy już o fontannach. Niedawno zamieścił pan też zdjęcie takiej gdańskiej „fontanny odwróconej” – wody lejącej się z sufitu do tunelu przy Forum Gdańsk. Sama budowa Forum w tym kształcie to jedna z najbardziej kontrowersyjnych decyzji urbanistycznych ostatnich dziesięcioleci, ale miasto zdaje się, wciąż jest z niej bardzo bardzo dumne.

To jest jedna z najbardziej przykrych rzeczy, która się w Gdańsku wydarzyła po wojnie. Trzeba przyznać, że my, jako Forum Rozwoju Aglomeracji Gdańskiej, kibicowaliśmy idei zabudowania torów. Niestety, dostaliśmy coś okropnie rozczarowującego, coś, co jest pod względem ruchu pieszych zupełnie nieprzemyślane, nakierowane całkowicie na centrum handlowe. Ale skoro projektantom płaciła firma prywatna, nie ma się co dziwić, że nikt nie myślał o mieszkańcach i interesie miasta. Otrzymaliśmy przestrzeń, która jest niewydolna, kompozycyjnie także nic nie wnosi do miasta, poza tym że jakoś tam zamyka tę oś królewską, ale też w sposób super nieudolny i estetycznie nieatrakcyjny. A już od strony ulicy 3 Maja to jest kompletny horror, bo to jest jedna wielka ściana parkingu, który jest totalnie martwy. Trzeba chyba być fakirem, żeby mieć ochotę przemieszczać się pieszo wzdłuż tego budynku. Do tego obiecywano różne inwestycje towarzyszące, które okazały się potem takimi horrorami, jak ów węzeł przesiadkowy, który jest podłączony plątaniną podziemnych komentarzy, gdzie w czasie deszczu leje się woda. Komunikacyjnie to też jest absurd, bo autobusom, które tam zawijają, z tego powodu wydłużyły się trasy przejazdu. Gdybyśmy żyli w normalnym kraju, zaawansowanym urbanistycznie, jak Holandia, Niemcy czy kraje skandynawskie, to coś takiego, gdyby kiedyś tam powstało, byłoby dziś zburzone i zastąpione czymś innym. A nawet gdyby miało tam nadal być centrum handlowe, to wtopione w tkankę miejską, tak, że nie rzucałoby się w oczy. Ale cóż, my jesteśmy zapóźnieni o dobre 30 lat i próbujemy się tym Forum chwalić, jako czymś fajnym.

Zapóźnienie to jedno, ale mam wrażenie, że istotnym czynnikiem tego chaosu, jest wrażliwość urbanistyczna Polaków, a raczej jej brak. Nie bardzo widać presję wyborców na samorządy, żeby tworzyć bardziej przyjazną przestrzeń.

Nasz kraj robi się coraz brzydszy przy całkowitym przyzwoleniu mieszkańców i to jest straszne i przygnębiające. Jak się przyjedzie z zewnątrz do jakiegoś miasta i się popatrzy na to z dystansu, człowiek myśli: Boże, co oni tu zrobili? Ale sami mieszkańcy rozumują inaczej i klaszczą: Wreszcie mamy nowe betonowe chodniki na całym placu. Jest fajnie, czysto, nie trzeba zamiatać liści, bo nie ma drzew. I tak dalej.

Gdybyśmy żyli w normalnym kraju, zaawansowanym urbanistycznie, jak Holandia, Niemcy czy kraje skandynawskie, to coś takiego (Forum - przyp. red.), gdyby kiedyś tam powstało, byłoby dziś zburzone i zastąpione czymś innym. A nawet gdyby miało tam nadal być centrum handlowe, to wtopione w tkankę miejską, tak, że nie rzucałoby się w oczy. Ale cóż, my jesteśmy zapóźnieni o dobre 30 lat i próbujemy się tym Forum chwalić, jako czymś fajnym.

Jest pan twórcą określenia Bookingcom Island w odniesieniu do Wyspy Spichrzów. Czy to, co się tam stało nie jest jeszcze większą porażką niż Forum Gdańsk?

To jest problem akurat nie nasz, tylko ogólnoświatowy. Mamy miasta, które już zostały dawno temu zamordowane znacznie bardziej, niż jakiekolwiek miasto w Polsce. Dubrownik, Wenecja – w tego typu miejscach cały obszar zabytkowy został tak przenicowany turystyką, że tam nie ma już zupełnie mieszkańców. Natomiast na Głównym Mieście w samym centrum Gdańska jeszcze jacyś są. Jest ich podobno nawet 20 parę tysięcy, często emerytów albo jakiś kaskaderów, którzy próbują mieszkać pośród tych turystów. Ale są. A w Wenecji nie ma nikogo. Po prostu to miejsce tak tak atrakcyjne turystycznie, że presja kapitałowa na tak małej przestrzeni wypiera całkowicie możliwość normalnego życia. Bogaty turysta zawsze będzie bogatszy, niż średnia najbogatszego nawet kraju świata. I nie ma tu żadnego „drapieżnika”, który sam zwalczyłby taką zarazę. Dlatego to my musimy znaleźć rozwiązania prawne, które by to ograniczyły. W przeciwnym razie po prostu zamordujemy to, co powinno być w centrum miasta. A jest to zadanie o tyle trudne, że w przypadku Gdańska to centrum i tak jest cherlawe, ułomne i całkowicie dysfunkcyjne.

Na czym według pana polega ta dysfunkcyjność?

Nie ma wszystkich funkcji śródmieścia: handlu, usług takich typowych dla śródmieścia, jakie są w centrum Poznania, Wrocławia, Łodzi, czy Katowic. A u nas są tylko atrakcje związane z zabytkami odbudowanymi o tyle o ile. Do tego nawrzucana kupa urzędów i wypalony pas ziemi przeznaczony na różnego rodzaju typu autostrady i drogi przelotowe. Nie da się tu prowadzić normalnego życia. Ta dzielnica jest niekompletna, w dodatku położona na skraju całej aglomeracji. Wystarczy wziąć kajak i 10 minut powiosłować, żeby się znaleźć na głębokiej żuławskiej wsi. Śródmieście jest śródmieściem tylko i wyłącznie z nazwy, natomiast nie jest w stanie pełnić tych funkcji. Powinniśmy podjąć wysiłek, żeby podtrzymać –już nawet nie śródmiejskość, bo tej tu już nie będzie – ale jakąkolwiek miejskość tej dzielnicy. W tym celu jednak należałoby przyjąć twarde rozwiązania prawne na szczeblu ogólnopolskim. Ale też miasto powinno przejrzeć na oczy i zrozumieć, że nadmiar kapitału to jest problem, a nie zaleta i przyjąć program rewitalizacji Śródmieścia Gdańska, bo tam się po prostu nie da żyć.

ZOBACZ TEŻ: Prof. Jacek Dominiczak: Pierwsza akcja, którą proponuję Gdańskowi, to zazielenienie i zmiana nawierzchni przy wszystkich supermarketach

Skoro mówił pan, że to nie zadziałało na świecie, to jak miałoby się udać tutaj?

To nie działało tam, gdzie nikt nie chciał sobie z tym radzić. Włosi poszli na żywioł z Wenecją, ciesząc się, że turyści przyjeżdżają i przywożą pieniądze. Są miasta, które próbują z tym walczyć, jak Porto, czy różne miasta we Francji. Podobnie w Berlinie, choć tam problemem była nie tyle turystyka, ale imigracja studencka czy „za pracą”. To wykańczało najem długoterminowy, do którego Niemcy są przyzwyczajeni, bo tam – w przeciwieństwie do Polski – posiadanie własnego mieszkania jest raczej rzadkością. Więc to im strasznie rozregulowało rynek mieszkaniowy i próbują z tym walczyć, generalnie z pewnymi sukcesami. My tymczasem wciąż chcemy być coraz bogatsi, chcemy przyjmować turystów, ale powinniśmy też myśleć o konsekwencjach, jakie to niesie. Dotyczy to szczególnie dwóch miast: Gdańska i Krakowa.

Czy powołanie w Gdańsku instytucji architekta miejskiego nie jest taką jaskółką, wieszcząca dobry kierunek zmian?

Architekt miejski jest potrzebny, ale on nie ma umocowanych prawnie kompetencji, które by mogły mu dać narzędzia do skutecznego działania. Na szczęście mamy bardzo mądrego architekta, który potrafi rozmową i dyskusją z inwestorami, i z różnymi ludźmi dużo zdziałać, ale mimo wszystko zakres jego wpływów jest ograniczony. Potrzeba umocowania tej instytucji w strukturach planistycznych i władzy na szczeblu krajowym. Tak jak to ma miejsce w przypadku konserwatorów wojewódzkich i innych, bez których pieczątki nie da się zrobić praktycznie nic, dzięki czemu rządzą czasem jak cesarzowie. Natomiast w przypadku takiej prostej estetyki codziennego planowania przestrzennego kompetencje są rozmyte i rozproszone między jednostkami miejskimi. W dodatku związujemy ręce tym ludziom „świętą” własnością prywatną i tym podobnymi przesłankami. W efekcie nie mamy, jako społeczeństwo, wpływu na to, jak wygląda nasza przestrzeń.

Zakończę cytatem z pana: „Dalsze życie w takim kraju jest krzywdą wyrządzaną na własnej rodzinie, swoim zdrowiu, jest po prostu niebezpieczne”. Kiedy rozmawiamy, pan jest w Czechach. Czy mam rozumieć, że pan nie wraca?

Nie, w Czechach jest tak samo jak w Polsce (śmiech). Oni są bardzo do nas podobnym narodem. Ja tu przyjechałem na wakacje, ale też z wizytą studyjną, żeby zbadać ich przypadki.

I co, okazało się, że nie musimy mieć urbanistycznych kompleksów wobec Czechów?

Polska to jest jednak całkowity unikat w skali świata. Pod wieloma względami rozwijamy się jak kangury w Australii: ewoluujemy w innym kierunku, niż reszta. Ale dzielimy też pewną pulę wspólnych genów kulturowych z naszą częścią Europy i poddajemy się tym samym procesom, jak turystyfiksacja, czy bookingcomizolacja. Jesteśmy częścią tego organizmu, ale bardzo niesforną.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama