Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

Tczewianie na Ukrainie. Tych obrazów nie da się wymazać z pamięci

Tczewianie od samego początku wojny na Ukrainie pomagają wschodnim sąsiadom jak tylko potrafią. Z Tczewa dwukrotnie wyjeżdżały samochody dostawcze z pomocą medyczną, żywnościową dla obywateli Ukrainy. Byli w Buczy, Dniepropietrowsku. To co zobaczyli, przeżyli, na trwałe wryło się w ich pamięć. Zniszczone domy, smutne twarze mieszkańców, drogi usiane moździerzami wbitymi w ziemię...
Fot. Łukasz Brządkowski

Każdy z wyjazdów z pomocą dla Ukrainy był swego rodzaju sztuką przetrwania w trudnych warunkach. Najpierw do Buczy, a tydzień później do Dniepropietrowska z pomocą medyczną i żywnościową pojechali, m.in. Łukasz Brządkowski i Tomasz Brzyski. Jak sami przyznają to była za każdym razem niezwykle trudna droga. I to nie tylko ze względu na – oględnie rzecz ujmując – w niezbyt dobrym stanie, ale na kwestie związane z zaopatrzeniem w paliwo.

- Jak jechaliśmy do Buczy drogi były jeszcze zbombardowane, mosty wysadzone – opowiada Tomasz Brzyski. – Co nas początkowo przeraziło, to dużo niewybuchów w drodze. Pociski moździerzowe wbite w asfalt wystawały z ziemi. To była pewnego rodzaju norma. W ciągu dnia można je było dostrzec, ale po zmierzchu dalsza podróż byłaby bardzo niebezpieczna. Najtrudniejsze do pokonania było ostatnich około 30-40 km.

Skutki wojny najbardziej widoczne były w okolicy Kijowa w miejscach, gdzie prowadzone były walki. - W miejscach, gdzie z dwóch stron ukraińska armia się broniła, to tam te ślady były najgorsze – wyjaśniają tczewianie. - To Borodzianka po stronie zachodniej i od wschodu Boryspol. W trakcie ostatniej podróży mieliśmy okazję przyjrzeć się właśnie Boryspolowi. To były te dwa miejsca, gdzie ofensywa rosyjska została zatrzymywana... Trasa była podzielona na etapy. - Za jednym zamachem byłoby bardzo ciężko dojechać – mówi Łukasz Brządkowski. - Zależało nam, aby dojechać na miejsce, rozdać pomoc, jaką wieziemy i jeszcze dopóki jest widno wracać do Polski. Za dnia można było dostrzec wystające z drogi moździerze, które Ukraińcy oznakowali np. kamieniami. Po zmroku było to już niemożliwe.

Mieszkańcy byli początkowo nieco nieufni, ale po chwili podchodzili i przyjmowali rozdawane paczki. - To był dla nas szok, jak bardzo były zniszczone te miejscowości – mówią panowie Łukasz i Tomasz. - Szczególnie Andrijewka tuż przed Buczą. Pełno tam wraków samochodów, popalone, zniszczone domy, to ludzie siedzący na ławeczkach przed zgliszczami. To wszystko bardzo mocno każdego z nas oddziaływało.

Także Borodzianka byłą bardzo zniszczona, natomiast to co uderzyło tczewian, to fakt, że w Buczy było bardzo mało ludzi. Tłumaczono tym, że z tych terenów mieszkańcy w części uciekli przed wojną. - Bucza to porównując do polskich warunków, to taki Pruszcz, gdzie większość do pracy dojeżdża do Trójmiasta, w tym przypadku do Kijowa.

- Mieszkańcy Borodzianki w większości pozostali w domach – mówi Łukasz Brządkowski. - Ci lidzie nie wyobrażali sobie, aby opuścić własne domostwa. Tam często było wszystko co mieli. Niemal całe miasto jest zniszczone. Nie wiem, jak oni je odbudują, to nie są bogaci ludzie. Teraz radzą sobie jak potrafią. Sąsiad może u sąsiada mieszkać.

Często kilkupiętrowy blok mieszkalny miał cały środek zburzony, to były całe kwartały. - Miejscowi tłumaczyli nam, że z samolotów zrzucano 150-kilogramowe bomby – wspomina Tomasz Brzyski.

Jeden z mieszkańców opowiadał, że Rosjanin zapytany dlaczego bombardują bloki mieszkalne, usłyszał, że łatwo w nie trafić. - Dom tego mężczyzny został zniszczony przez Rosjan z czołgu, z którego ostrzeliwano to z jednej to z drugiej strony amunicją zapalającą – mówi Łukasz Brządkowski. - To siało spustoszenie zwłaszcza tam, gdzie elewacje budynków pokryte były sidingiem.
Co prawda można było zobaczyć na ulicach dzieci, ale były one mocno straumatyzowane. - Jeden z chłopców po tym co przeżył przestał mówić – wspominają tczewianie. - Jak wołaliśmy dzieci żeby podeszły, to bały się. To było już około półtora tygodnia od zakończenia walk, ale nadal się bano. Przychodzili do nas najpierw dorośli. Dopiero oni wołali innych członków rodzin, dzieci.
Przywiezione paczki z żywnością, w tym z tradycyjnymi wielkanocnymi potrawami ukraińskimi, rozdawali w pierwszym rzędzie przed cerkwią. Inaczej było w Andrijewce, gdzie jak się okazało pop był z rosyjskiego odłamu kościoła prawosławnego. - Czasem po prostu zatrzymywaliśmy przy drodze, jak widzieliśmy, że idą jacyś ludzie – opowiadają tczewianie. - Wtedy skrzykiwali się sąsiedzi i podchodzili też do nas. To oni informowali nas, gdzie jeszcze są osoby potrzebujące wsparcia.

Taką „malowniczą postacią z jaką spotkali się tczewianie, była Luba. - Luba jest kucharką, która pracuje w tczewskiej restauracji Ivanka – mówi Łukasz Brządkowski. - Przyjechała do swojej miejscowości na krótki urlop i byłą dla nas nieocenionym kontaktem. Jeśli chodzi o miejscowych, to oczywiście babcia Ola. 93-letnia staruszka, która mieszka sama i choć jest schorowana to radzi sobie. Właśnie babcia Ola przygarnęła ponad 70-letniego sąsiada, który mieszkał niedaleko i jego dom spalili Rosjanie. To takie wzajemne wsparcie, które widać była wszędzie dookoła.

W pamięć zapadła również pani Tatiana, która była osobą bezdomną. Kobieta zajmowała się bezdomnymi psami w Borodziance. - Jak były bombardowania, to ludzie chowali się w blokach, piwnicach, to było zawalone – mówi Tomasz Brzyski. - Te psy odnajdywały jakieś szczeliny, dzięki którym później podawano wodę jedzenie pod okiem Rosjan pomagała rodakom.
Było to niebezpieczne, za tę pomoc mogła sama stracić życie. Kobieta przez trzy dni dożywiała mieszkańców w zawalonych domach.

Mieszkańcy rosyjskich agresorów określali, jako Buriatów. czyli zdziczałych Azjatów, których stopień ucywilizowania jest porażający. Tczewianie byli u jednego małżeństwa w domu i na ścianie przybity był telefon. - Ci państwo uciekli z domu, nie mogli odblokować telefonu, to ze złości go przybili do ściany – mówi Łukasz Brządkowski. - Wyjedli mu wszystkie kartofle, poniszczyli drzewa owocowe, zastrzelili wszystkie psy po wsiach. Była taka sytuacja, że Rosjanie chcieli sobie zrobić ognisko w miejscu gdzie były rury gazowe. Rozkradziono co się dało ze sklepów, pijani żołnierze leżeli na podwórkach.

Jeszcze dłuższa była trasa do Dniepropietrowska. - Często żartowaliśmy sobie, że w Polsce mierzy się w kilometrach, ale w Ukrainie w godzinach wspominają tczewianie. - Często zaledwie 40-50 km, a trzeba 304 godzin żeby dotrzeć do celu, Tam często też znajdowaliśmy znaki, że są miny. Na niektórych odcinkach po prostu pobocza są pozastawiane różnymi gratami, oponami itd. żeby nie zjeżdżać z głównej drogi, bo można wylecieć w powietrze. Rosjanie zostawiali dużo „niespodzianek”. Miejsca niebezpieczne różnie były znakowane. Czasem namalowano kropkę, co oznaczało, że miejsce jest sprawdzone, znak zapytania – to jeszcze niesprawdzone miejsce.

To co szczególnie dało się wszystkim we znaki to totalny chaos w temacie paliwo. - Rosjanie totalnie niszczą składy opałowe. Rafinerie na Ukrainie, stacje transformatorowe. Wiedzieliśmy o problemach z paliwem W Dnieprze jeszcze udało nam się zatankować do pełna, ale już jak wracaliśmy to na stacjach albo nie było paliwa, albo były gigantyczne kolejki. Jak był ogłaszany alarm rakietowy, to stacje były wygaszane i stoi się na tej stacji i się czeka żeby się dowiedzieć czy w ogóle jest na tej stacji paliwo. Nam pomogli znajomi żołnierze, u których nocowaliśmy na Ukrainie. Tylko dzięki nim udało nam się wrócić do kraju.

Do tej pory Tczewianie podczas wypraw pomocowych do Ukrainy pokonali już ponad 15 tys. zł. To jednak nie koniec. Tczewianie wybierają się w kolejną podróż - tym razem do obwodu czernichowskiego. Celem wyprawy będą dwie mniejsze bardzo zniszczone miejscowości.



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama