Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

Kaszubskości oblicz wiele? Po lekturze „Welewetki” Stasi Budzisz

Przeczytałam „Welewetkę” w dwa kolejne wieczory. W drodze była ze mną od trzech tygodni. Zmieniała biurka i torby. I nie chodziło tylko o czas, który pomyka coraz szybciej, ani o wysokość „stosu wstydu” nieprzeczytanych książek, piętrzących się przy łóżku: mam spory problem z lekturami, o których dochodzą do mnie zewsząd entuzjastyczne opinie. Wyśrubowanym oczekiwaniom po piętach depcze często rozczarowanie.
Stasia Budzisz, Welewetka
Reportaż Stasi Budzisz „Welewetka. Jak znikają Kaszuby” powstał na podstawie rodzinnych wspomnień i rozmów z ludźmi, którzy byli świadkami historii regionu. Autorka opowiada o swojej ewolucji od „kompleksu kaszubskiego” do akceptacji własnej tożsamości

Autor: Stasia Budzisz | Facebook

 Przyznam się też, że zdystansował mnie silnie podtytuł Jak znikają Kaszuby. Z apokaliptyczną tezą już na okładce i przeprowadzonymi w tym tonie wywiadami zapowiadającymi pojawienie się książki na rynku, wpisuje się ten reportaż w nurt opowieści o Kaszubach, który spogląda wstecz do połowy XIX wieku. „Ostatki Słowian na południowym brzegu Morza Słowiańskiego” rosyjskiego badacza Aleksandra Hilferdinga, prowadzącego w 1856 roku badania terenowe na Kaszubach, wyprowadziły tę narrację schyłku w świat. Kolejne teksty niemal zabetonowały ten sposób snucia opowieści, jak choćby obraz Kaszub w twórczości Güntera Grassa jako Restvolkludu szczątkowego, które to określenie Sławomir Błaut przełożył na język polski, interpretując jeszcze krok dalej jako nieliczny lud. Nihil novi więc, spoglądając w dłuższej perspektywie na wykuty przez pokolenia łańcuch opowieści o Kaszubach.

Deklarowaną tytułem jednoznaczną diagnozę odczytać można jako zapowiedź i przestrogę czyhającego uproszczenia. A współczesne Kaszuby z pewnością zasługują na coś więcej, na wyjście ze sztampy zakleszczonej w matrycy postrzegania albo-albo

Postanowiłam dać jednak książce i sobie szansę na spotkanie. I nie żałuję ani trochę. 

Reportaż z elementami rodzinnej sagi i autobiografii poprowadzony jest wartką narracją. Miejscami tekst wręcz można czytać w rytm znanej powszechnie na Kaszubach przyśpiewki z przytupem, z której książka zapożyczyła tytuł. Pierwszy jej wers „Welewele wetka, dzëż të bëła?” w kontekście omawianej książki nabiera nowego znaczenia, przywołując oddalających się od rodzinnego stada. 

Stasia Budzisz, autorka książki „Welewetka. Jak znikają Kaszuby” (fot. Magda Jończyk)

Opowieść Stasi Budzisz oddaje pamięć rodzinną kaszubsko-niemiecko-polskiego kulturowego splotu, tak odmienną od narracji obecnych w podręcznikach do historii Polski i tych, w których wzrastali ci, których korzenie sięgają polskiego interioru. Znajdziemy zarówno wielojęzyczność wpisaną w doświadczenie pogranicza, jak i wieloznaczność obecności niemczyzny i polskości w tym punkcie świata. Jako klucze otwierające furtkę do świata odmienności kulturowej służą liczne wtrącenia kaszubskie i nazwiska dla wielu brzmiące nie „z polska”. Na karty powracają wielokrotnie kursujące w polskiej i niemieckiej powszechnej świadomości uprzedzenia wobec kaszubszczyzny. Przy czym opowieść spina nie tyle rekonstrukcja ich skutków w społeczności kaszubskiej, ale przede wszystkim osobisty obrachunek wywodzącej się ze społeczności. Podejmuje ona próbę oddania kolejnych etapów konfrontacji z nimi jednostki, które wyznaczają wstyd, zaprzeczenie, wyparcie i droga ku akceptacji inności. Spora lista załączonej bibliografii ilustrują zmagania z historyczno-społecznym kontekstem. 

Welewetka opowiada swoistość drogi Kaszubów z perspektywy insiderki o konkretnym horyzoncie doświadczeń, odpowiedzi na ducha czasu i geopolityczne uwarunkowania pomorskiej tatczëznë. Wskazuje na przełomową rolę polityki Ottona von Bismarcka dla rozwoju tożsamości kaszubskiej w XIX wieku, który dotknął tutejszej świętości, czy Kościoła katolickiego. Sporo miejsca zajmuje kolonizacyjna polityka wobec Kaszub międzywojennej Polski, „która się dopiero wymyślała”, na którą „niektórzy tak czekali i którą tak witali”, a której „bliżej było do karykatury niż do ideału” - jak puentuje narratorka. A także przejawy PRL-owskiej homogenizacji, wpierw rozliczającej i weryfikującej polskość Kaszubów, a następnie dopuszczającej inności kulturowe w przestrzeni publicznej przede wszystkim w postaci folkloru. 

Na podstawie przeprowadzonych wywiadów i lektur Stasia Budzisz podkreśla odmienność pamięci dotyczącej początku II wojny światowej w tej części Polski. Ujmuje ją choćby metafora „krwawej kaszubskiej jesieni”, skrywająca eliminację elit w licznych „dolinach śmierci”, rozsianych po całyc h Kaszubach, których symbolami są nazwy Piaśnica i KL Stutthof. Stasia Budzisz nie unika pomorskich widm, wskazując na specyfikę funkcjonowania Volkslisty na Pomorzu oraz doświadczenie „klęski wyzwolenia”, jak na Kaszubach często określa się okres końca wojny z dominującą w pamięci zbiorowej figurą żołnierza radzieckiego jako wyzwoliciela-oprawcy i gwałciciela. I pokazuje, jak głęboki i grząski to temat, oraz ile jeszcze jest do odkrycia. Autorka zatrzymuje się dłużej przy sporach ideologicznych o model pielęgnowania i rozwoju kultury kolejnych pokoleń liderów kaszubskiego ruchu regionalnego, wskazując na kierunki i przebieg linii podziału w sporach tożsamościowych. A każde pokolenie Kaszubów szuka własnej odpowiedzi na pytanie kim jesteśmy?

PRZECZYTAJ TEŻ: „Jutro będzie padać”, czyli trwać znaczy wybierać

To wszystko i więcej znajdzie czytelnik w tym reportażu – wiwisekcji własnej, rodzinnej i zbiorowej pamięci Kaszub, podczas której wietrzone są piwnice, stawiane pytania i na nowo układany tożsamościowy projekt jednostki.

Przy czym raz po raz reportażystka sygnalizuje dystans do własnych i rodzinnych wspomnień. Przyznaje otwarcie, że je „dosztukowuje”. A to dosztukowywanie a’la Stasia Budzisz to zarazem świadome opatrywanie refleksją przeżyć i emocji minionych, próba rozumnego ich rozgryzienia. Dlaczego jedno wspomnienie uwiera, a drugie uskrzydla i niesie w świat?

Nawet jeśli moja kaszubskość jest odmienna w wielu punktach, choćby dlatego, że ja nie z Nordy, a z Gdańska, środkowych i południowych Kaszub, to odnalazłam w książce nie tylko perspektywę Stasi Budzisz, ale i fragmenty mojego kaszubskiego doświadczenia. Choćby wielojęzyczność - gdy czytam tutkã bòmków czy bana, odnajduję w nich odpryski mojego świata. Choć achtnãc w naszej rodzinie nie znaczy zaakceptować, a publicznie docenić. Przy czym nauczyłam się i nowych kaszubskich słów, jak np. flichtingi - na uciekinierów ze Wschodu w ostatniej fazie wojny.

(fot. Wydawnictwo Poznańskie)

Ale nigdy nie byłam u baby, a autorka stwierdza Chyba nie znam na Kaszubach nikogo, kto nie był u baby. Zgrabnie brzmi Na Kaszubach nikt nigdy nikomu niczego nie zapomina. Ile jednak wspólnego ma to zdanie z rzeczywistością, kreując jednocześnie mocą słowa biało-czarny obraz? Nie wiedziałam też, że na Nordzie bursztyny zwiastują śmierć. W moim czytaniu świata to kwintesencja kaszubskości i pomorskości, piękna i siły sprawczej tutejszej natury, zwycięstwa natury nad czasem, a zarazem symbol zakleszczenia kulturowego w jednym. To niemniej detale. 

Po lekturze „Welewetki” natrętnie obecne jest jednak pytanie, czy brak kompleksu kaszubskiego nie wyklucza w tak nakreślonej perspektywie ze wspólnoty doświadczeń społeczności? Czy można być Kaszubą/Kaszubką, nie nosząc w sobie wstydu pochodzenia? 

We wszystkich szkołach różnego szczebla, przez które przeszłam w Gdańsku i w Borzestowie (w sumie siedem), na uczelniach w Polsce i Niemczech, na których studiowałam i pracowałam, kaszubskość mojego pochodzenia była faktem znanym. No dobrze, pamiętam zawstydzenie, gdy przy tablicy w podstawówce w Jelitkowie podpisałam obrazek ciasta słowem kuch. I nie mogłam przez dobrą chwilę zrozumieć, dlaczego cała klasa śmieje się do rozpuku. W konkursach piosenki szkolnej i kolonijnej śpiewałam regularnie kaszubskie pieśni Mëstra Jana Trepczika. Kaszubskie wiersze recytowałam zarówno w szkolnych konkursach recytatorskich, jak i kaszubskim „Rodnô Mòwa” w Chmielnie, który w minionym roku odbył się po raz 52. W tym drugim przypadku kołacze w pamięci niewyraźne wspomnienie, że niezbyt wiedziano, jak potraktować pierwszą w historii uczestniczkę z Gdańska. Ale może to tylko zmyłka pamięci?

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Pierwszy slam poetycki po kaszubsku

Kaszubskość była codziennością. Nie na pokaz, choć też bez potrzeby jej ukrywania. Jednocześnie stanowiła wyzwanie wobec – jak Polska długa i szeroka – gleichszaltującej małogiętkiej matrycy PRLu. I oczywiście nie moja w tym zasługa, tylko rodzinnego domu, rozpiętego pomiędzy M5 na V piętrze gdańskiego blokowiska Piecki-Migowo vel Morena a chëczą w Łączyńskiej Hucie nad jeziorem Raduńskim Dolnym. Tam kaszubskość wręcz wrzała, wszechobecnie odczuwalny był ferment intelektualistycznego nurtu kaszubskiego ruchu regionalnego, którego brak doskwiera mi w horyzoncie kaszubskiego świata, objętym reportażem Stasi Budzisz. Tam dyskutowano, krytykowano i spierano się o kształt, miejsce i kierunek rozwoju kaszubszczyzny, Kaszubów i Pomorza w Polsce. Po polsku i kaszubsku. Tam żyło się kaszubskością i kulturą Pomorza, która to tematyka wręcz zdominowała życie rodzinne i więzi społeczne. Kaszubszczyzna nie stanowiła jednak nigdy klatki, lecz zawsze okno na świat lub wręcz jego soczewkę. 

Tym rozmowom towarzyszyłam jako dziecko i nastolatka, nasiąkając opowieściami i dylematami kaszubskiego trwania. A kolejne pobyty zagraniczne wyostrzały spojrzenie. Tak, w zmierzaniu się z własnym pochodzeniem zdecydowanie pomaga dystans przestrzenny w biografii. Bez Gruzji nie byłoby zapewne i Welewetki

Odmienne są też moje doświadczenia z językiem kaszubskim. W domu rozmawialiśmy nie kaszpolem jak u Budziszów w Chałupach, ale po polsku z rozbudowanym zestawem kaszubskich wtrąceń i zwrotów. Kaszubski był językiem spotkań, literatury i wspólnego śpiewania. Gdy próbowałam mówić po kaszubsku z rówieśnikami w Łączyńskiej Hucie, za każdy błąd byłam wyśmiewana – tak zapisała moja pamięć. Te szpile wbite są też w moje wspomnienia dotyczące Pomoranii, klubu studenckiego, gromadzącego młodych aktywnych z Pomorza, którego członkami byli moi rodzice, ich przyjaciele, kuzynostwo i znajomi, przyszły redaktor naczelny Zawsze Pomorze, a potem znajomi, przyjaciele, kuzynostwo, siostra i ja. Szkoda, że Stasia Budzysz tam nie trafiła. Tam niejednego znów kłuła gdańskość czy też wewnątrzkaszubska gdańska odmienność. (Psycholog zapewne w interpretacji zjawiska mógłby pójść w kierunku kompensacji.) Niemniej pierwszy, zgodnie z moim stanem wiedzy, kurs języka kaszubskiego w gdańskich szkołach w roku szkolnym 1990/91, dyrekcja w IX LO w Gdańsku zorganizowała w odpowiedzi na inicjatywę sióstr Borzyszkowskich. Na kurs zapisali się także nasi przyjaciele nie-Kaszubi. Rok w rok szkoła wystawiała reprezentację w konkursie Wiedzy o Pomorzu, gdzie zajmowaliśmy indywidualnie oraz zbiorowo miejsca na podium. Trofea – dzbany z warsztatu tradycyjnej ceramiki kaszubskiej Neclów z Chmielna – stały na poczesnym miejscu w gabinecie dyrekcji.

Krakowa na miejsce studiów nie wybrałam, by uciec od Kaszub – jak naświetla Stasia Budzisz swoje motywacje, lecz by znaleźć się bliżej gór i skał, aby móc się wspinać oraz smakować samodzielności. A moja kaszubskość właśnie tam nabrała zarówno ostrości, jak i odcieni, uświadamiając odmienność perspektywy i doświadczenia. Przy czym nie miałam i nie mam problemu z łączeniem kaszubskości i polskości, które układają się w różnych konstelacjach w zależności od kontekstu. Czasem mieli i mają go natomiast inni. Matrycę postrzegania zarówno-jak i kształtował dom rodzinny i lektury. 

Kaszubka na germanistyce – wielu nie tylko w polskim interiorze wystarcza to jako dowód na niemieckość bądź też co najmniej filogermańskość Kaszubów, podszyte insynuacją o niekompletnej czy też gorszej polskości. I z tym uprzedzeniem przyszło mi konfrontować się wielokrotnie. Bo tak trudno często Polakowi z interioru zrozumieć, że mając za sąsiadów i krewnych przez osiemset lat Niemców, nie tyle stereotyp grupowy dominuje postrzeganie, co przede wszystkim doświadczenie niemieckiej różnorodności i pamięć o tym, jakim kolegą szkolnym był Johann, sąsiadką bądź ciotką Ursula. A zwłaszcza, jak zachowali się oni w czasach, gdy wystawia się człowieczeństwo na próbę.

Cieszę się, że w opowieści Stasi Budzisz wypłynął problem roli gdańskiej polonistyki, nie tylko „czyszczącej język z kaszubskiego akcentu i naleciałości”. Wychodzą z niej zarówno kaszuboznawcy/czynie (w klubie Pomorania za moich czasów dominowały polonistki), tak jak i osoby odrzucające kaszubskie korzenie. I nie chcę spekulować w tym miejscu, których więcej i dlaczego. 

Ci drudzy rezygnują z „balastu” kulturowego nadmiaru, który w tym miejscu dodatkowo może dociążyć. Swoją taktykę autorka ujęła, że „stała się specjalistką w ucieczkach od kaszubskości”. (Z takim nazwiskiem to raczej karkołomna próba, przynajmniej na Kaszubach.) W tym odrzucaniu nadmiaru kulturowego nie chodzi jednak tylko o to, że „kaszubskie było wiejskie, przaśne i przebrane w ludowy strój”. Niejeden odcina kaszubskość, aby nie zostać zaszufladkowanym, wtłoczonym w kaszubską ramę, odbierającą w oczach wielu prawo do pełnowartościowego głosu w imię czy w ramach polskiej kultury i wspólnoty, a także narodowej filologii.

Niewątpliwie opowieść Stasi Budzisz prosi się o rozwijanie wątków i polemikę, nawet jeśli już powstawała w dialogu z przedstawicielami kaszubskich środowisk opiniotwórczych. I w tym siła jej słowa. Otwiera więc skrzynię kaszubskiego doświadczenia, dla niektórych stanowiącą raczej puszkę Pandory z wijącymi się widmami przeszłości, jak dziadek z Wehrmachtu, czy też uprzedzeniami, jak dążenia separatystyczne (a mało który rozróżnia separatyzm od autonomii) oraz proniemieckość rozumiana jako synonim antypolskości. 

Tak jak na przykład prosi się uzupełnienie wątek gburski. Od połowy XIX wieku dominującą pozycję społeczną zdobyła na Kaszubach warstwa bogatych chłopów, po kaszubsku gbùrów. Słowo gbùr – w odróżnieniu od polszczyzny – w kulturze kaszubskiej jest opatrzone zdecydowanie pozytywną konotacją. I tym samym jego znaczenie stanowi jeden z kluczy do zrozumienia odmienności pomiędzy kulturą polską a kaszubską. 

Gburzy byli na Kaszubach nie tylko warstwą stabilną ekonomicznie, ale i kulturotwórczą. Już w II połowie XIX wieku posyłali na uczelnie wyższe synów, którzy to u progu XX wieku stanowili fundament rodzimych elit. Z tego to właśnie środowiska wywodzili się młodokaszubi, pokolenie aktywistów kaszubskiego ruchu regionalnego, którzy w obliczu ekspansywności i atrakcyjności kultury niemieckiej na Pomorzu stwierdzili z początkiem XX wieku, że kaszubskość ma szansę przetrwać tylko pod rękę z polskością. 

(fot. Wydawnictwo Poznańskie)

Stąd i gburskie pochodzenie kaszubskich elit, tak różniące doświadczenie od polskiej kultury, przycinającej opowieść do kulturotwórczej roli polskiego dworku, najlepiej jeszcze na Kresach i wywodzącej się z tego dworku inteligencji. Nie przypadkiem uprzedzenia wobec chłopów w ustach właściciela Adamczychy – satyrycznej personifikacji polskiego Sarmaty w netflixowej komedii 1670, określane są jako patriotyzm.

Teza o dwunurtowości kaszubskiej tożsamości, którą przywołuje reportażystka, to w moim odczuciu daleko idące uproszczenie, tak jak i ujęcie odmienności tożsamości kaszubskiej w opozycji do polskości jako odrębności. Pomiędzy „polonocentryzmem” z współczesną katolo-folkloryzacją kultury kaszubskiej a „kaszubocentryczną” opowieścią o narodzie in statu nascendi jest cała gama odcieni skrzącej się różnorodnością kaszubskości, różnych doświadczeń i tożsamościowych zlepieńców. Natomiast niewątpliwie za pomocą słów kreuje się rzeczywistość i jej obraz. Odmienność a odrębność, separatyzm a autonomia, mniejszość a grupa etniczna, mniejszość etniczna a społeczność języka regionalnego – pary określeń, które niby nazywają to samo, a jednak inaczej, i tym samym wyznaczają linie podziałów w ujmowaniu i projektowaniu rzeczywistości.

SPRAWDŹ RÓWNIEŻ: Filmòwi Grif dla „Pałacu”

Niedosyt natomiast odczułam wobec uwzględnienia skutków głęboko zakorzenionego także i w kaszubskiej społeczności patriarchatu, choć dotarły do mnie wypowiedzi autorki dotyczące „dziaderskiego” porządku na Kaszubach. 

Klucza do zrozumienia i opowiedzenia różnorodności szuka wielu. Wizją migotliwej wielości trudno wbić się w mainstream. Nie da się nią tak sprawnie zarządzać wewnątrzetnicznego czy też ponadetnicznego konfliktu, rozgrywając partykularne interesy liderów i grup. Nie da się też ukryć, że łatwiej przebija się z tezą o znikaniu niż o trwaniu na pograniczu. Bardziej chwytliwe są tezy o niekompatybilności historii pograniczy z historią Polski, vide Pomorze czy Śląsk, niż analityczne stwierdzenia, że kolejne już stulecie polska narodowa narracja skutecznie marginalizuje odmienne doświadczenia, vide pomorskie, kaszubskie czy śląskie. (Zresztą tak jak i innych mniejszości społeczno-kulturowych.) Prosta opowieść jako spoiwo dla idei narodu w nadal dominującej w rzeczywistości społecznej, w razie potrzeby karmi wydajne podglebie politycznej manipulacji. Odcinanie, egzotyzowane czy marginalizowane odmiennych opowieści jako niby niereprezentatywnych to skuteczna taktyka, wielokrotnie przetestowana w okresach narodowego i nacjonalistycznego wzmożenia. Nie rzadko zresztą wzmacniana piórem i autorytetem nauki w służbie idei jednorodnego narodu. 

Każda tożsamość oparta na małym języku zagrożona jest wtopieniem się czy też zdominowaniem przez kulturowo silniejszego. Dobrze, że specyfika kaszubskiego doświadczenia i odpryski wewnątrzkaszubskich debat za sprawą reportażu Stasi Budzisz mają szansę przedostać się do świadomości szerszego czytelnika w Polsce. 

Choć czasem brakuje mi w Welewetce tej świadomości, że kaszubskich światów jest tak naprawdę tyle, ile samych Kaszubów. 

Doświadczenia Pomorza, Kaszub i Śląska współcześnie przynależą immanentnie do polskiego doświadczenia, choć są odmienne. I o te dotychczas w niewielkim stopniu słyszalne głosy w narracji polskiej „wspólnoty wyobrażonej” dopomina się intelektualistyczny prąd kaszubsko-pomorskiego ruchu regionalnego co najmniej od czasów Lecha Bądkowskiego, jak nie młodokaszubów, kontynuując tym samym wizję Floriana Ceynowy z połowy XIX wieku o partnerskim, a nie hierarchicznym ujęciu relacji kultury polskiej i kaszubskiej. I Stasia Budzisz swoim reportażem de facto też, choć obecnie bliżej jej do kręgów, które w podnoszeniu odrębności kaszubskiej i pozycjonowaniu się w opozycji do polskości upatrują szansę na zwiększenie szans na utrzymanie języka kaszubskiego. Nie zauważają przy tym, że powielają narodowe (a nierzadko i nacjonalistyczne) standardy porządkowania świata, stosując matryce albo-albo i zwierając szeregi przed wieloznacznością. Opozycyjne ujęcia to zawsze funkcjonalne uproszczenia. Stąd być może nie wybrzmiała w opowieści Welewetki myśl, że nigdy kaszubskość nie miała takiego prestiżu społecznego i tak licznej reprezentacji w społecznych elitach, których wypowiedzi reprezentantów przywołuje reportaż, jak dzisiaj.

Układanie własnej tożsamości to projekt na całe życie. Łączenie różnych światów stawia przed dylematem, co zrobić z mnogością. Czy rezygnować z nadmiaru, czy pozycjonować się „na granicy światów”, to jest na ich krawędzi z wpisaną w ten stan chwiejną równowagą, czy też na pograniczu, twardo zakorzenioną/ym w wielu kontekstach? Ta ostatnia pozycja zdaje się być stabilniejsza, daje oparcie, a często i spojrzenie z ukosa na narodowe gry i rozgraniczenia. A że na pograniczu w sposób naturalny prowadzą one od wieków nierzadko przez środek rodzinnych stołów, cenne to doświadczenie i laboratorium układania relacji dla tak dziś spolaryzowanego polskiego społeczeństwa.

Wielokrotnie utyskiwałam, że kaszubska narracja bezskutecznie przebija się do kulturowego mainstreamu, choć grunt przygotowało wielu. Wymienić należałoby np. gdańsko-kaszubskie powieści Güntera Grassa, film Kamerdyner, powieści Martyny Bundy czy reportaż Kaszëbë Tomasza Słomczyńskiego. Wraz z Welewetką otrzymaliśmy kaszubską odpowiedź na górnośląskiego „Kajsia” Zbigniewa Rokity. Sztuką jest napisać tak, aby wielu innym chciało się czytać to, co w słowach zapisane, i by była to opowieść przekonywująca. Stasi Budzisz moim zdaniem to się udało. 

Miłosława Borzyszkowska-Szewczyk - literaturoznawczyni z antropologicznym zacięciem, germanistka, profesor Uniwersytetu Gdańskiego, gdzie kieruje Pracownią Badań nad Narracjami Pogranicza. Autorka licznych publikacji dotyczących literatury pogranicza oraz Gdańska, Kaszub i Pomorza, w tym przewodników historyczno-literackich. 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama