Reklama E-prenumerata Zawsze Pomorze na rok z rabatem 30%
Reklama
Reklama

W momencie, gdy padały strzały, oni się odwracali. Kule uderzały ich w plecy

- Ojciec jeździł na rozprawy w procesie rozliczającym odpowiedzialnych za masakrę w grudniu 1970. Robiono wszystko, by sprawę przeciągnąć. Nie na darmo jedna z książek poświęconych tamtym czasom nosi tytuł "Zbrodnia bez kary" - mówi Henryk Piernicki, brat Ludwika, ofiary Grudnia'70 w Gdyni
Kliknij aby odtworzyć

Jakim człowiekiem był pana brat? 
Ludwik był człowiekiem dobrym, cenionym, zarówno w rodzinnej miejscowości, jak i w zakładzie pracy. Mógł iść do wojska, ale ze stoczni nie chcieli go puścić. Gdyby Ludwik był w wojsku w grudniu 1970 r., wszystko mogłoby się  zupełnie inaczej potoczyć.

Mógł stanąć po drugiej stronie barykady?
Albo spokojnie odsłużyć wojsko, wyjść z niego i być dzisiaj z nami. Ludwik był bardzo opiekuńczy, zajmował się mną, swoim o cztery lata młodszym bratem. Miał 20 lat i dziewczynę pod Skarszewami, zamierzał się żenić. To były całkiem poważne zamiary, bo chciał budować dom w Goręczynie.  Był gromadzony materiał, najpierw pod fundamenty. Łatwo nie było, ale ludzie cenili, że Ludwik tak ciężko pracował.

CZYTAJ TEŻ: Grudzień ’70. Świadek: Pamiętam wszystko, twarze zabitych, ich głos

Codziennie dojeżdżał do pracy do Gdyni? To prawie 60 kilometrów.
Codziennie.  Jechało się godzinę. A z powrotem troszkę pewnie godzinę i dziesięć minut, bo od Kacka do Osowej pociąg poruszał się troszkę wolniej pod górkę. Budził się przed godziną czwartą rano, bo pociąg był o godzinie 4.25. Następny jechał o 5.05  ale wtedy byłyby problemy w zakładzie, bo pracę stocznia o godzinie szóstej zaczynała. Trzeba było kartę odbić, być sumiennym.

Nie do końca było wiadomo, czy stoczniowcy powinni byli zjawić się w pracy w czwartek, 17 grudnia. Dopiero wieczorne przemówienie Stanisława Kociołka wszystko zmieniło. 
Dzień wcześniej o tym rozmawialiśmy. Ojciec portowiec w Gdyni pracował, Ludwik w stoczni, ja w stoczni i też w gdyńskiej szkole zawodowej. Jak  wracałem ze szkoły w środę, to przy tym pomoście czołgi i skoty stały i ludzie z niepokojem patrzyli na to wszystko. Słuchaliśmy informacji z niecierpliwością, czy można jechać do tej Gdyni, czy nie jechać. Ludwik uparł się, że pojedzie. W końcu nawoływano ludzi do pracy. Pamiętam, że w tamten czwartek wcześniej mnie zbudził z pytaniem, czy pojedziemy razem. Powiedziałem mu, że  pojadę późniejszym pociągiem. Kiedy wychodził z mojego pokoju, tylko widziałem jego ramię... Ludwik poszedł na przystanek, a ja się przyszykowałem na następny pociąg.

Rodzinna pamiątka - zdjęcie Ludwika Piernickiego (fot. Dorota Abramowicz | Zawsze Pomorze)

Gdyby pan pojechał z bratem...
...pewnie bym zginął. Byłbym z nim w jednym rzędzie, wiem jak seria poszła, może bym dostał głowę. Trudno powiedzieć. Wiem tylko, że  w momencie, gdy padały strzały, oni się odwracali się i kule uderzały ich w plecy. Tam stał tłum ludzi, nie było odwrotu, kolejki dojeżdżały, ludzie wychodzili, cały pomost był zajęty.

Wiadomo, kto strzelał do brata?
Były programy w telewizji. Jakiś czołgista  ze skota opowiadał, że pod sprzętem wojskowym leżeli milicjanci i to oni strzelali.

Po godzinie 6 wysiadł pan na dworcu w Gdyni. Co tam się działo?
Gdy dojechałem do Gdyni, słyszałem już strzały z karabinów maszynowych. Nic nie jechało w stronę stoczni, trochę się kręciłem po Placu Konstytucji. Stały tam czołgi,   było pełno ludzi. Podchodzili do żołnierzy, jedni pytali, drudzy krzyczeli. Zaczęło się rozwidniać i zauważyłem na dachu sądu i poczty przemykające sylwetki. Wszedłem do budynku Dworca Głównego i czekałem na rozwój wypadków.

ZOBACZ TEŻ: Grudzień ’70. Roman Drywa: Kiedy zatrzymał nas patrol, mama krzyczała do zomowców, że są mordercami

Kiedy usłyszał pan o Ludwiku?
Nagle zobaczyłem dwa pochody. Jeden pochód przemieszczał się ulicą Kosynierów, drugi ulicą Marchlewskiego. I w tym drugim szedł najlepszy kolega Ludwika, Zygmunt Hoppe. Zauważył mnie, powiedział:-  Heniu, z Ludwikiem coś się stało niedobrego.. Nie wiedział jednak, czy Ludwik zmarł, czy może jest ranny. Nie mogłem z tą nowiną chodzić po Gdyni, musiałem jechać do domu, powiadomić rodziców...  Poczekałem na najbliższy pociąg, który pojedzie w kierunku Kościerzyny.Miał być ósma dziesięć, ale był bardzo opóźniony, ruszył o godzinie dziewiątej. Całą godzinę   tłukłem się w pociągu z myślami, jak rodzicom cokolwiek powiedzieć. Ojciec wtedy był w domu. Bardzo z mamą się zmartwili. Tata postanowił jechać do Gdyni szukać po szpitalach syna. Pobiegł na dworzec, ale dojechał tylko do Wielkiego Kacka. Dalej pociąg nie jechał, trzeba było wrócić. Dopiero następnego dnia,  już z rana, pojechał do Szpitala Miejskiego. Tam chyba  od kogoś się dowiedział, że Ludwik nie żyje. Rozpacz.

Ojciec Ludwika Piernickiego, zadbał, by syn został pochowany w rodzinnym grobie w Goręczynie (repr. Dorota Abramowicz)

Jak było z pogrzebem?
Liczyliśmy, że wydadzą nam ciało Ludwika i pochowamy go na naszym, wiejskim cmentarzu.  W piątek był czas na płacze, w sobotę trzeba było ruszać z przygotowaniami do pogrzebu. W rodzinie katolickiej za zmarłego odmawia się różaniec i  ludzi w domu trochę było.Nagle pod dom podjechała nyska z Wojewódzkiej Rady Narodowej. W środku dzielnicowy z Goręczyna, drugi milicjant, kierowca i jakiś urzędnik. Oznajmili, że pogrzeb Ludwika odbędzie się tego samego dnia w Gdańsku na Srebrzysku, o godzinie 19.30, jak się nie mylę.  Jeżeli państwo chcą uczestniczyć w pogrzebie, to proszę się szykować i zabrać się z nami - powiedzieli.  Znowu rozpacz, ojciec prosił, że tak nie może być, że  chcemy syna pochować u siebie. Odpowiedzieli, że nie ma takiej możliwości. Albo pojedziemy z nimi, albo Ludwik będzie pochowany bez rodziny. Trzeba było się zbierać.  Wyruszyliśmy - ojciec, mama, siostra z moim niedoszłym szwagrem,  ja i kolega brata - stoczniowiec, uczestniczący w różańcu. Na cmentarzu czekał na nas ksiądz , prawdopodobnie kapelan wojskowy. W pierwszej nysce jechała trumna, w drugiej my. Cmentarz oczywiście był okrążony ciasnym kordonem milicjantów. I tak żeśmy brata pochowali.

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ: Grudzień ’70. „W 1970 roku mieliśmy młode pokolenie robotników z aspiracjami, a u władzy gnoma”

Ludwik nadal leży na Srebrzysku?
Nie.  Ojciec już w styczniu 1971 r. starał się, żeby syna przewieźć na cmentarz do Goręczyna. Urzędnicy w  województwie się na to zgodzili. Mówiliśmy, że Ludwik 4 lutego będzie miał  21 urodziny. Prosiliśmy, by można było na ten czas zorganizować pochówek. W następnym pogrzebie uczestniczył już nasz ksiądz. Była msza, trochę ludzi, służby pewnie też były.  Ze stoczni miał przyjechać autobus pełen pracowników, ale do tego nie dopuścili. Przyjechało tylko trzech kolegów Ludwika. To było wszystko. Pewnie bali się, że dojdzie do jakiejś manifestacji. I tak mieliśmy to szczęście w nieszczęściu, że zostaliśmy w Goręczynie. Dochodziły do nas wieści, ze całe rodziny wywożono z Trójmiasta na drugi koniec kraju.

Nikt nie poniósł odpowiedzialności za śmierć pana brata.
Ta śmierć do dziś została nierozliczona. Ojciec  jeździł na rozprawy w procesie rozliczającym odpowiedzialnych za masakrę w grudniu 1970. Robiono wszystko, by sprawę przeciągnąć. Przenoszono rozprawy, sędziowie się zmieniali. Nie na darmo jedna z książek poświęconych tamtym czasom nosi tytuł "Zbrodnia bez kary".

Zastanawiał się pan, jakby potoczyło się życie Ludwika, gdyby nie zdążył na pociąg o godzinie 5 rano z Goręczyna do Gdyni?
Myślę, że by ten dom  wybudował. Był bardzo ambitny, a rodzina pewnie by mu pomogła. 


Partnerem jest

Samorząd Województwa Pomorskiego, logo


 

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

ReklamaZiaja Sport
Reklama
Reklama
Reklama